Odkąd jestem trzeźwy skończyłem jedne studia, wkrótce zaczynam drugie. Za rok się żenię z piękną i mądrą dziewczyną, która niedługo zostanie lekarzem. Byłem dwa razy w Chinach, raz w Szwajcarii, poznałem wielu wspaniałych ludzi. Gdybym grał, nic z tych rzeczy, by się w moim życiu nie zdarzyło – mówi Andrzej, nałogowy hazardzista i alkoholik, trzeźwy od sześciu lat. Gdy po raz pierwszy trafił na miting AH miał zaledwie 24 lata.
Koledzy mówią do ciebie „Młody”. Ile masz lat?
29
A ile miałeś, gdy zrozumiałeś, że jesteś uzależniony od hazardu i po raz pierwszy poprosiłeś o pomoc?
To było w 2007 roku, gdy miałem 21 lat. Prośba o pomoc polegała na tym, że zwróciłem się do mamy z pytaniem, czy da mi hajs na pokrycie długów. Tak naprawdę, po raz pierwszy o pomoc poprosiłem dopiero trzy lata później w 2010 roku
Co takiego wydarzyło się w twoim życiu, że mając zaledwie 24 lata przyszedłeś na miting Anonimowym Hazardzistów?
Już wcześniej wiedziałem, że coś w tym moim graniu jest nie tak. Nie byłem jednak jeszcze gotowy, żeby poprosić o pomoc i ją przyjąć. Pewnego dnia przegrałem jednak 25 tysięcy złotych i – jak zwykle – poszedłem po ratunek do mamy. Usłyszałem, że więcej pieniędzy nie dostanę, bo rodzice ich po prostu nie mają. Poczułem, że grunt usuwa mi się spod nóg, bo do tej pory zawsze to „pogotowie gotówkowe” działało. Tym razem spotkałem się z odmową i nie wiedziałem, co zrobić.
Rodzice wiedzieli, że grasz hazardowo i tracisz ich pieniądze przy automatach?
Wiedzieli już od 2007 roku. To wtedy okradłem matkę z całej pensji. Miałem jej kartę do bankomatu i mogłem z niej korzystać w razie potrzeby. W pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych przegrałem wszystko. Do tego nie płaciłem żadnych zobowiązań i długi rosły. Miałem też inne problemy – rzuciłem studia na Wojskowej Akademii Technicznej, mimo że byłem już na czwartym roku. Kłopoty się nawarstwiały i nie byłem już w stanie ich ukrywać. Zdawałem sobie sprawę, że mam duży problem. Kładłem się wieczorem do łóżka i nie mogłem spać. Przez trzy lata dzień w dzień marzyłem żeby umrzeć. Nienawidziłem siebie i swojego życia. W 2010 roku poznałem pannę i to ona wysłała mnie na miting. Poszliśmy razem na wtorkową grupę w salce przy kościele na Nowolipkach. Był luty. Siadłem, posłuchałem, oceniłem wszystkich i poczułem się piękny, młody i bogaty. Dziewczyna namawiała mnie, żebyśmy poszli także na niedzielny miting na Rozwadowskiej. Zrobiłem jednak wszystko, żeby się od tego wymigać. Spałem do 13 i nie zdążyłem na spotkanie, które – jak wiesz – rozpoczyna się w południe. Panna zrobiła mi wtedy straszną awanturę, ale potem odpuściła i przestała mnie namawiać. Nie miałem nad sobą bata, więc przestałem chodzić na spotkania AH.
A jednak niebawem będziesz świętował szóstą rocznicę niegrania. Co się stało, że zostałeś we Wspólnocie AH na dłużej?
10 września 2010 roku siedziałem w pracy. Dostałem pensję i coś mnie nosiło. Zamówiłem kolegom pizzę, po czym zostawiłem ich samych, wypłaciłem wszystkie pieniądze i przegrałem je w 15 minut. Lawina ruszyła. Najpierw pożyczyłem 5000 złotych od jednego koleżki, potem się naćpałem. Grałem do rana i ćpałem. To były jakieś gówniane dopalacze. Szybko skończyły mi się pieniądze i desperacko ich szukałem. Naprawdę byłem wtedy zdesperowany i gotowy na wszystko. Razem z gościem, z którym wtedy grałem oszukałem innego kolegę z pracy. Jechaliśmy do salonu z ukradzionymi pieniędzmi samochodem naćpani jak bobry i stwierdziliśmy, że jeśli znowu przegramy, to się wieszamy.
Oczywiście przegrałeś wszystko?
Jak zwykle. W takim stanie, zaćpany i nieprzytomny, szlajałem się po Warszawie do wieczora. W portfelu nie miałem nawet złotówki, a w baku benzyny na 30 kilometrów. Nie miałem już siły i pojechałem przespać się do siostry. Następnego dnia matka już nade mną stała i płakała. 24-letniemu koniowi dała areszt domowy. Musiałem siedzieć w chacie pod jej opieką i mogłem wychodzić tylko na mitingi AH. Skorzystałem z tej szansy i jeździłem po Warszawie na wszystkie mitingi. Niewiele z nich jednak rozumiałem, nie odzywałem się, nic z siebie nie dawałem. Coś załapałem dopiero w grudniu. Pamiętam, że wtedy była zima stulecia i cała Warszawa stała. Przez dwa tygodnie nie byłem na mitingu i wróciłem do gry. Wypiłem ze cztery piwa, pożyczyłem do koleżki 200 złotych i w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia poszedłem do salonu. W dwie minuty przegrałem stówę, po czym kobieta wyrzuciła mnie z salonu, bo musiała go zamknąć. Wracałem do domu i płakałem, a właściwie wyłem jak zwierzę przez całą drogę. Czułem się podle, a mimo to w telefonie szukałem internetowego kasyna, żeby grać dalej. Doszedłem do domu i zadzwoniłem do kolegi ze Wspólnoty. Powiedział, żebym poszedł na miting. Poszedłem i od tamtego czasu nie było tygodnia, żebym nie pojawiłbym się na którejś z grup. A przepraszam – w 2013 roku przez kilkanaście dni byłem w Szwajcarii i wtedy nie poszedłem na żaden miting. Zawsze jestem na spotkaniach AH kilka razy w tygodniu. Kiedy rozstałem się z dziewczyną, byłem na mitingach codziennie. Czasami nawet na dwóch. Nie dlatego, że tak bardzo lubię te spotkania. Czasami nie chce mi się iść, czasami siedzę na mitingu i bawię się telefonem. Wiem jednak, że muszę posadzić cztery liter na krzesełku wśród ludzi takich jak ja, by przypomnieć sobie, że jestem hazardzistą, że to moja pierwsza i podstawowa tożsamość: jestem nałogowym, kompulsywnym i patologicznym hazardzistą, który jeżeli pójdzie grać, zmarnuje życie swoje i swoich bliskich. Przecież jedno wejście do salonu spowoduje, że wszystkie moje role życiowe trafi szlag. Nie będę wtedy synem, studentem, narzeczonym, bratem, pracownikiem. Jeśli zagram, mnie po prostu nie ma.
Ta stówka oddana w automacie, to było twoje ostatnie zagranie?
Ostatnie, ale bardzo bolesne. Ktoś się może dziwić, że tak bardzo zabolała mnie strata stówki, ale w tym nie chodziło o pieniądze. Chodziło o strach. Tak potwornie się bałem, że wszystko zniszczyłem, że ten koszmar znowu wrócił i teraz przede mną tylko równia pochyła. Na szczęście udało mi się zatrzymać ciąg.
A jak to się stało, że wpadłeś w sidła hazardu? Kiedy zagrałeś po raz pierwszy?
Zaczęło się od gorzały. Oglądałeś „Czterdziestolatka”? W jednym z odcinków Kobuszewski mówi do głównego bohatera: „Panie, jak ja kocham tę naftę”. Ze mną było tak samo. Jak ja kochałem tę naftę! Pierwszy raz koledzy przynieśli mnie nieprzytomnego do domu, gdy miałem 13 lat. Nigdy nie umiałem pić, zawsze upijałem się w trupa. Nie radziłem sobie z czymś, to piłem. Do nieprzytomności. Musiałem się porzygać, inaczej nie było imprezy. Teraz widzę, że wtedy wszystko robiłem kompulsywnie. Jak piłem, to do spodu, nawet w piłkę grałem kompulsywnie. Na dworze się ściemniało, koledzy szli do domów, a jak przez trzy godziny kopałem piłką w krawężnik, żeby się nauczyć jakiegoś zwodu. I czułem się szczęśliwy. Plecaka czasami nie brałem do szkoły, ale o piłce nigdy nie zapomniałem.
A hazard?
Poszliśmy z koleżką do sklepu, w którym był automat. On grał, a ja się przyglądałem. W końcu z nudów sam wrzuciłem 20 złotych. I wygrałem. Od tego czasu zaczął się półroczny ciąg. Od razu „kupiłem” ten hazard i codziennie siedziałem przy automacie. To nie były wielkie sumy, ale wciągnąłem się na maksa.
Co tak naprawdę sprawiło, że w grudniu 2010 roku wreszcie poczułeś, że jesteś nałogowym hazardzistą i naprawdę chcesz przestać grać?
Bałem się, że zwariuję. Chciałem umrzeć, nie radziłem sobie z samym sobą.
Miałeś próby samobójcze?
Te moje próby to był bardziej krzyk rozpaczy i prośba o pomoc niż realne szarpnięcie się na życie. Raz było już jednak naprawdę źle, wtedy gdy przegrałem pensję matki. Chciałem wsiąść do auta, rozpędzić się i uderzyć w mur. Poza tym ciąłem ręce żyletkami, kiedyś nażarłem się tabletek. Okazało się, że to był magnez i nic mi się nie stało. Byłem już naprawdę zmęczony życiem i tym, co wyrabiam. Tym graniem, tym piciem, degrengoladą. Przez cztery lata nie miałem żadnego sukcesu, wszystko się waliło. Nie skończyłem studiów, w życiu osobistym też było do niczego. Po prostu czarna rozpacz.
Rodzice bardzo chcieli ci pomóc, ale pewnie nie wiedzieli jak? Spłacanie długów hazardowych syna, to przecież najgorsze rozwiązanie.
Najgorsze, ale rodzice pomagali mi jak umieli. Nie mogę mieć do nich pretensji, bo nie wiedzieli, co trzeba robić. Nie są terapeutami, nie znali problemu i czuli się bezradni. W domu rodzinnym czułem się kochany i szczęśliwy. Wyszedłem z dobrego domu, byłem ładniutki i zadbany. Taki kochany syneczek rodziców, najmłodsze z trojga rodzeństwa. Świetnie grałem w piłkę, dobrze się uczyłem, choć byłem niezłym rozrabiaką. Tylko nie potrafiłem radzić sobie z emocjami, nie umiałem układać sobie normalnych relacji z ludźmi, więc uciekałem w co się dało – najpierw w alkohol, potem w kompulsywny seks i wreszcie w hazard. Jestem wdzięczny moim rodzicom, że mnie nie wyrzucili z domu, a dzisiaj chcą ze mną rozmawiać.
Nacierpieli się przy tobie, prawda?
Bardzo. Moja matka przez pięć lat nie mogła spać. Nigdy nie wiedziała, czy wrócę do domu i w jakim stanie, co znowu nawywijam. Wnosili mnie do domu pijanego, płakali i załamywali nade mną ręce.
Wiemy już, że jesteś wielkim zwolennikiem AH, a co z terapią?
Trafiłem na nią po roku chodzenia na mitingi. Miałem bardzo dużo szczęścia, bo we Wspólnocie znalazł się człowiek, który się mną zaopiekował. Piotr nie wdawał się ze mną w dyskusje, słuchał tylko, co mam do powiedzenia i mówił, co mam robić. W lipcu powiedział: „Młody, jedziesz do Lichenia na Ogólnopolskie Spotkania Trzeźwościowe”. Byłem strasznie zły, bo nie miałem zamiaru jechać na jakiś religijny spęd. Głupio mi było jednak odmówić. W Licheniu dostałem dwie lekcje. Poczułem się wśród tych wszystkich nałogów bezpiecznie i zrozumiałem, że mam się trzymać tych, którzy nie grają już kilka lat i mają mi coś do przekazania. Tym kimś był Piotr. Wyciągnął do mnie rękę i zaopiekował się mną. Nie grał od kilkunastu lat, ale nie mądrzył się, nie pouczał, nie powoływał ciągle na Siłę Wyższą. Jego komunikaty były proste: „Trzymaj się tych, którzy nie grają. Rób to, co ci mówią. Przychodź na mitingi. Nie kombinuj, nie próbuj po swojemu.” I cały czas nawijał mi o terapii. W lutym 2012 roku poszedłem do poradni przy ulicy Zgierskiej i zacząłem leczenie.
Szybko się odnalazłeś na grupie wstępnej?
A skąd! Przecież ja tam byłem najmądrzejszy. Od roku nie grałem, byłem zakochany w AH, pozjadałem wszystkie rozumy i chciałem uczyć terapeutów. Na szczęście z każdym dniem zaczynałem maleć i zaczęła ze mnie schodzić cała ta pycha. Zaliczyłem na Zgierskiej wszystkie warsztaty, zrozumiałem, że terapia też jest bardzo ważna, że na samych mitingach dalej bym nie pojechał. Musiałem dostać całą tę wiedzę, napisać te wszystkie prace, poczuć te emocje. Pan Bóg dał mi taki krzyż, jaki w danym momencie mogłem udźwignąć. I dał mi narzędzia, dzięki którym mogłem sobie poradzić. W lipcu 2012 roku poczułem pierwsze profity z niegrania. Poznałem pannę. To była pierwsza dziewczyna, której nie zdradziłem. Potem się rozstaliśmy, co bardzo mocno przeżyłem, ale wreszcie zacząłem budować normalny związek. Pewnie, że stare zachowania cały czas wracały. Kontrolowałem ją i sprawdzałem jak wariat. Gdy pojechała do Anglii, to dzwoniłem do niej co kilka minut. Ciągle miałem przecież chory łeb. W poradni przy Zgierskiej leczyłem się aż do 2014 roku, potem spotykałem się jeszcze z terapeutą indywidualnym. To był dla mnie wspaniały czas i lekcja pokory.
Potem była praca na Programie 12 Kroków?
Kiedy skończyłem terapię Piotr, który cały czas się mną opiekował powiedział, że powinienem znaleźć sobie sponsora. Wstydziłem się zwrócić bezpośrednio do niego, ale skierowałem swoje kroki do jego podopiecznego. Pracowaliśmy dwa lata i muszę przyznać, że było trudno. On jest silną osobowością, ja też w kaszę sobie dmuchać nie dam. Cały czas się ścieraliśmy, a on mnie bardzo irytował, waląc w moją boskość, jak w bęben. Dopiero później, gdy sam zacząłem być dla kogoś sponsorem, zrozumiałem, że mój sponsor miał rację. Mimo że mnie złościł, to naprawdę wiedział co gada. Teraz, rozmawiając ze swoim podopiecznym, często się do siebie uśmiecham w duchu, gdy słyszę te same bzdury i wątpliwości, które ja kilka lat temu mówiłem swojemu sponsorowi. Ale tak działa ta choroba. Dzisiaj jestem swojemu byłemu sponsorowi bardzo wdzięczny za to, co dla mnie zrobił. Rozstaliśmy się po piątym kroku, nie dane nam było chyba pracować razem dłużej. Czuję jednak do niego sympatię i sentyment.
Równolegle rozpocząłeś pracę na Programie 12 Kroków według metody strzyżyńskiej. Jak to się stało, że po raz pierwszy pojechałeś na turnus do Strzyżyny?
Mój sponsor postawił mi taki warunek. Powiedział, że będziemy pracowali, ale muszę jechać do Strzyżyny. Myślisz, że paliłem się do tego wyjazdu? W żadnym wypadku! Ale bardzo nie chciałem grać i wiedziałem, że muszę się słuchać. Muszę zresztą robić wszystkie te rzeczy, które robię. Muszę przyjść na dyżur do Stowarzyszenia „Nie Gram”, pofatygować się na miting, poprowadzić spotkanie, na którym pełnię służbę prowadzącego i raz w roku jechać do Woźniakowa, gdzie teraz spotykają się „strzyżyniacy”. Wreszcie muszę pomagać innym hazardzistom, którzy poproszą o pomoc.
Często powtarzasz, że wielu z tych rzeczy, które robisz, wcale nie lubisz.
Nadal tak jest! Co ty myślisz, że chce mi się być skarbnikiem Stowarzyszenia i ciągle przypominać ludziom, że trzeba płacić składki. Albo, że tak chętnie zostawiam moją narzeczoną na dwa tygodnie, bo muszę jechać do Woźniakowa?
Czemu zatem robisz to wszystko, zamiast pójść na imprezę z rówieśnikami?
Bo to wszystko ratuje mi życie. A imprezy? Jestem też alkoholikiem i kluby nie są dla mnie bezpiecznym miejscem. Staram się ich unikać. Poza tym okazało się, że bez gorzały też można się fajnie bawić. Z drugiej strony, staram się, żeby moje uzależnienie nie wpływało na życie moich bliskich. To, że ja nie piję, nie znaczy, że moi bliscy nie mogą tego robić. Mojej dziewczynie też się coś należy od życia. Nie jest uzależniona i jeśli chce się napić drinka raz na jakiś czas, to nie będę odstawiał szopki pod tytułem: „Nie masz prawa przy mnie pić, bo jestem alkoholikiem.” To jest moja sprawa i to ja muszę zadbać o siebie w taki sposób, żeby ona nie cierpiała. W tym związku świadomie staram się stawiać siebie na drugim miejscu. Nie dlatego, że chcę być biednym misiem, który użali się nad sobą. Wiem, że jeśli świadomie postawię się na drugim miejscu, to może to moje wielkie ego trochę się zmniejszy. Jestem egocentryczny do kwadratu, ale nie chcę wchodzić w rolę Boga. Jeśli mogę narzeczonej sprawić małą przyjemność, to staram się to robić. Chcę być normalnym facetem, który radzi sobie z emocjami i życiem. Czuję, że się rozwijam i spełniam. Moje życie zaczyna mieć sens i fajnie wygląda.
Czym się różni tamto życie od tego?
Wszystkim. To co dzieje się teraz w moim życiu to kosmos. Teraz też mam bardzo trudne momenty i gorsze dni, też zdarza mi się wpadać w dołki. Różnica jest taka, że teraz sobie z tym wszystkim radzę w zdrowy sposób. Kiedyś lek był jeden – nawalić się, pójść na panienki albo przegrać wszystkie pieniądze. Czyli zeszmacić się do spodu. Już mówiłem dokąd mnie to doprowadziło. Teraz, gdy jest źle, dzwonię do kumpla ze Wspólnoty, przychodzę na miting, idę z przyjacielem na kawę.
Zupełnie inna jakość życia?
Zupełnie. Są problemy, ale jakoś sobie z nimi radzę. Pewnie, że wciąż mam tendencję do szukania haju, ale teraz już nie chcę tego haju. Jest mi do niczego niepotrzebny, jest dla mnie zgubny. Teraz wolę się przytulić do dziewczyny, pogłaskać ją po głowie i powiedzieć, że ją kocham. Nawet nie muszę uprawiać seksu. Dość się w życiu nagrałem i napiłem. Już tego nie chcę.
Nie nachodzi cię czasami ochota, żeby ruszyć w tango? W końcu nadal jesteś młody.
Zdarza się. Coraz rzadziej, ale czasami przeleci mi przez głowę taka myśl. Od razu sam się jednak naprowadzam na właściwe tory. Bo co mi to da? Nachlam się w trupa, kupię najlepszy alkohol jaki będzie, może zaliczę panienkę. I co? Obudzę się rano z poczuciem klęski. Narzeczona mnie zostawi, o ślubie będę mógł zapomnieć, rodzice znowu będą płakali, a ja poczuję się jak szmata. Warto?
Ani trochę. Ale wspomniałeś o ślubie. Żenisz się?
Za rok. Termin już mamy wyznaczony. Nie mówiłem, że moje życie zaczyna nabierać sensu?