Dr Lubomira Szawdyn – o początkach

Dr Lubomira Szawdyn, wspaniały przyjaciel leczących się hazardzistów opowiada w kilku zdaniach o początkach leczenia hazardu.

Jak wyglądały początki leczenia hazardu w Polsce?

Już w latach siedemdziesiątych trafiali się pojedynczy pacjenci. Zaczynali przychodzić do poradni zgrani ludzie, mimo że kasyna były wtedy nielegalne. Nie było w Polsce doświadczeń i materiałów, dzięki którym można by im pomagać. Uczyliśmy się od siebie nawzajem.

Byłam ciekawa ich historii, od każdego czegoś się uczyłam. Wiedziałam, że jeśli ktoś nie sterroryzuje swoich emocji, pychy i prywatnego lenia, nie przestanie kłamać, kraść, manipulować, to nie wyzdrowieje. I mówiłam im to tak, jak to czułam. To była bardziej intuicja, niż wiedza. Potem się okazało, że miałam nosa i te moje metody były zbliżone do tego, co robiło się w tym czasie w innych krajach. Pierwsi pacjenci trafili na moment, gdy nie byłam już taka głupiutka. Nie byłam już tylko panią doktor od odtruwania i zajmowania się ciałem pacjenta, ale wiedziałam mniej więcej, że idę dobrą drogą. Jestem praktykującą katoliczką i wiedziałam od początku, że nie da się żyć w takim bagnie, w jakie ładowali się uzależnieni. Doszłam do tego trochę po katolicku, trochę po babsku, wsparta wiedzą i wykształceniem. Dobrze, że wybrałam taką drogę, bo się do tego po prostu nadaję.

Pierwszy hazardzista w poradni

Był niedoszłym samobójcą. Zgrał się do cna i chciał się powiesić. Odcięli go i prosto ze szpitala na Banacha przysłali do mnie. Jeszcze miał na szyi ślad po linie. Zaproponowałam mu zrobienie bilansu długów, policzenie ile i komu jest winien. Mówił, że ma długi u znajomych, dalszych członków rodziny i lichwiarzy, ale żonie i dzieciom nic nie jest winny. Miał tych długów więcej niż włosów na głowie, ale gdy go spytałam o okradanie bliskich, to zrobił wielkie oczy. Grał przez dwadzieścia lat, ale rodzinie niczego nie jest winien. Dobre, prawda? To rodzinne złodziejstwo bardzo mnie zmobilizowało, żeby być wyczuloną na to jak bardzo ci ludzie utracili kontakt z rzeczywistością. Pamiętam też dwójkę pacjentów z FSO na Żeraniu. To była kobieta i mężczyzna, którzy zapożyczyli się na grę w totka. Nie były to wielkie kwoty ale wpadli w pętlę i nie umieli się z niej wydobyć. Przyszli do mnie, bo czuli, że mają problem.

Leczyłam ich jak umiałam. Pracowaliśmy z pacjentami nad zaplanowaniem sobie dnia, ustaleniem hierarchii wartości, pomagałam im wrócić do żywych. Chciałam żeby taki delikwent zobaczył gdzie odleciał, że lewituje pięć metrów nad ziemią i opowiada bajki, które nie mają z jego prawdziwym życiem nic wspólnego. Włosy stawały mi dęba na głowie jak bardzo ci ludzie chcieli żyć na lewo. Nie cieszyć się życiem, nie wypełniać żadnych ról. Mówi mi taki pacjent, że dla niego najważniejsza jest rodzina. Ta sama, którą okradł. Ma na boku ze dwie kochanki, dzieci widzi tylko przy świętach i przekonuje mnie, że rodzina jest w jego hierarchii wartości na pierwszym miejscu. W latach 80-tych hazardzistów i seksoholików było bardzo mało i dłubałam z nimi w tym, co nazywałam moim programem odwykowym. Jego celem był powrót do realnego życia, zobaczenie kim jest uzależniony, jaką ma hierarchię wartości, jak sprząta po sobie. Tak zaczynałam. Nie miałam wtedy zielonego pojęcia o programach.

O pierwszych mitingach

W latach 90-tych terapeutów, którzy leczyli hazardzistów można było policzyć na palcach jednej ręki. W Warszawie byłam właściwie sama i wszystkim pomóc nie byłam w stanie. Przecież moja doba ma 24 godziny. Zachęciłam więc moich pierwszych pacjentów, ledwie co raczkujących w abstynencji, żeby poczytali dostępne już wtedy materiały i zaczęli się spotykać. Pierwszy mityng odbył się w 1995 roku w jednej z sal centrum odwykowego przy ulicy Zgierskiej i potem już poszło. Jestem szczęśliwa, że przyłożyłam do tego rękę a wspólnota się rozrasta i pięknie kwitnie. Podczas zjazdu w Poznaniu spłakałam się z radości, że mitingi odbywają się wielu miastach Polski, że rozwija się ruch dla osób współuzależnionych, że coraz więcej ludzi się leczy. To ciasto rośnie w rękach, trzeba tylko pilnować żeby nie zrobił się zakalec. Jestem szczęśliwa, gdy patrzę jak to ciasto pięknie  rośnie. Ale i tak uważam, że mityngów AH za jest mało. Powinno być więcej. Miesięcznie wysyłam na mityngi przynajmniej pięciu hazardzistów, nie wiem ilu do AH trafia. Niektórzy od razu jadą na terapię. Mit, że hazard rozwija się tylko w wielkich miastach dawno jest już nieaktualny. Potrzebne są mitingi w całym kraju.

O hazardzie dzieci

W Polsce jest przyzwolenie na to, żeby dzieci grały. Rodzice kupują najmłodszym gry od zarania, tak jakby doświadczenie hazardzistów dla nikogo nie było przestrogą. Przecież uzależniają się ci, którzy już jako pacholęta nie chcieli przegrać. Tymczasem w dzisiejszych czasach nad dziećmi trzyma się bacik i pogania do rywalizacji. Chcemy, żeby nasza pociecha była lepsza od innych i osiągała coraz większe sukcesy. Jednocześnie nie poświęcamy jej czasu i nie dajemy miłości. No to hulaj dusza, piekła nie ma. Nie trzeba daleko szukać. Nawet na mojej ulicy jest jedno takie diabelskie miejsce. Zawsze był tam sklep rybny, teraz jest punkt hazardowy. Obok jest gimnazjum i podstawówka. Czasem tam zaglądam i wyciągam te dzieciaki, ale jestem traktowana jak wariatka. „Znowu pani przyszła? Kogo pani szuka? Źle się to dla pani skończy.” Te dzieciaki z obłędem w oczach siedzą przy automatach. Jeśli trafi się wśród nich jakiś dorosły, to lichwiarz albo naganiacz. Świadomość społeczna idzie w kierunku żeby mieć a nie żyć, więc mamy kłopoty – kradzieże, kłamstwa, oszustwa. Dzieciaki rosną w rodzinach bez Pana Boga, norm etycznych i ograniczeń, a widząc, że rodzice kradną i oszukują, robią to samo.

 

 

Skip to content